Obok świata

Obejmował jej dłoń, był zdziwiony swoją śmiałością. Pomógł mu w tym fioletowy półmrok, w którym nurzali się po szyje. Małe kinkiety ze słabymi żarówkami nad głowami polerowały ich twarze na złoto. Siedzieli w kącie kawiarni, na skraju jazgotliwego świata. Jej dłoń była ciepła jak rozgrzany w upalne południe liść łopianu. Wzrokiem wślizgiwał się w jej przymknięte oczy, rozdmuchując iskierkę z odbitego kinkietu. Czy to możliwe, żeby to była Karolina? Mocniej ścisnął jej rękę, oddała mu tym samym. Tak, to ona, jego Madonna, do której modlił się nocami, a w dzień podglądał przez płot, jak pielęgnowała kwiaty. I wtedy, w ogrodzie, też się modlił, żeby się schyliła, jej mocno opalone uda przypominały mu karmelkowe lizaki z odpustu. Karolina czuła spojrzenie Sebastiana, udając zapracowaną, z nosem w trawniku, podciągała spódnicę do pasa, a obfity biust wylewał się zza skąpej bluzki. Sztachety zaczynały wtedy skrzypieć jak zarzynana świnia. To ją podniecało, ta wibracja powietrza od skulonej, drżącej męskiej bryły po tamtej stronie.
– Przepraszam, czy coś jeszcze podać?
Chudy kelner stał nad nimi jak wykrzyknik. Ale oni, przegięci do siebie jak dwa znaki zapytania, nie reagowali. Wziął więc puste filiżanki po kawie, ściereczką przetarł blat stolika i zniknął w tamtym świecie. Dłoń Karoliny nabrała jeszcze większej temperatury, Sebastian krążył w labiryncie jej linii papilarnych. W oknie pojawił się młody księżyc, wyglądał jak duży guzik, który zapiął dzień pod różową szyją. Oboje nie mówili nic, ich oczy wyglądały teraz jak drżące tafle jeziora.
– I co teraz?
Słowa Karoliny zatrzepotały w powietrzu niczym skrzydła motyla. Sebastian nie wiedział co odpowiedzieć, do Karoliny przez te wszystkie lata nie mówił nic, tylko patrzył na nią z daleka. Zimą chodził za nią po oblodzonych chodnikach z rękami w kieszeni. Nie lubił rękawiczek. Wiosną rwał dla niej całe naręcza bzów, szczególnie tych bordowych, przynosił do domu i wkładał do wazonu. Oglądając telewizor patrzył jak więdną i tracą zapach. Latem naprawdę ją podglądał w ogrodzie, właściwie wstydził się tego, miał wrażenie, że Karolina o tym wie. Jesienią kupił olbrzymi parasol, który zakrywał nad nim całe niebo, deszcz dudnił po nim jak po blaszanym dachu. Musiał być taki duży, na wypadek, gdyby Karolina chciała się pod nim schronić. Póki co, każdej jesieni chodził sam, strącając klnących przechodniów na ulicę.
Co teraz? Wcześniejsza nieśmiałość przewiązała mu szyję grubym węzłem. Chciał schować ręce pod stolik, ale dłoń Karoliny, niczym kotwica, wczepiła się w jego palce. Z głośników sączyła się piosenka Engelberta Humperdincka „ Spanish Eyes”. Wpasowała się doskonale do koloru oczu Karoliny. Został w jej dłoni jak w ciepłym kokonie. Wreszcie było mu dobrze, nie chciał zburzyć tej chwili.

Lekko poirytowany kelner krążył koło ich stolika przetrzepując powietrze ścierką. Jednak nie śmiał przekroczyć przeźroczystego muru otaczającego Sebastiana i Karolinę. Oboje wyglądali dość pospolicie, a jednak bardzo niezwykle, ich nieruchome sylwetki opruszyło światło elektrycznych żarówek i delikatna poświata księżyca. Poruszały się tylko złączone na stoliku ręce, jakby mieliły niezwykłość chwili w przedziwną energię, która zaróżowiła ich policzki i wypływała w głębokich oddechach.

– I co teraz?
Karolina powtórzyła pytanie. Sebastian nie mógł milczeć, musiał wreszcie wypłynąć ze swojego snu, z fioletowych łąk, nad którymi jego Karolina fruwała w przeźroczystych woalach. Musi to powiedzieć teraz, jeżeli tego nie zrobi, zostanie pustą skorupą do końca życia. Przecież to z jej powodu wrósł w tę cholerną prowincję. A gdyby Karoliny nie było? Może chodziłby dzisiaj po paryskich bulwarach, rozpoznawalny geniusz malarstwa, którego obrazy wiszą w największych galeriach świata. A tak? W pracowni na poddaszu maluje kolejne płótna z Karoliną. Tych obrazów nikt nie kupuje, po co komu jakaś obca kobieta. Pewnie też by ich nie sprzedał, nie chciał tracić cząstki Karoliny. Dla Sebastiana każdy jej nowy portret to rozmowa z nią na inny temat. Maluje ją z pamięci, obrazy są jak filmowe kadry, w których utrwalił jej radość, zadumę i smutek. Czy jego zachowanie to dziwactwo? Nieważne, teraz ma ją przed sobą, blisko, czuje jej oddech, dotyka jej skóry.
– Zawsze cię kochałem… – powiedział bardzo cicho.
Obawiał się, że to zabrzmi stereotypowo i nienaturalnie. Poczuł mocniejszy uścisk kobiecej dłoni.
– Wiem. Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej? – spytała.
Dlaczego? No właśnie, dlaczego. To oczywiste pytanie było dla niego przeszkodą nie do pokonania. Nie umiał na nie odpowiedzieć, nie umiał się usprawiedliwić ani oskarżyć. Być może obawiał się odtrącenia przez Karolinę. Dlatego kochał ją na odległość, nie zamienił z nią słowa, nawet nie był zazdrosny o mężczyzn, którzy pojawiali się u jej boku. Akceptował ich, no bo skoro nie on… a kobieta nie może być sama. Ale dzisiaj jest z nim.
– Czy wszystko jest już stracone? – spytał.
– Nie.
To krótkie „nie” stało się najwspanialszym przeczeniem tego wieczoru.
– Zostaniesz ze mną?
– Tak – odpowiedziała bez namysłu.
Jej szybkie i zdecydowane odpowiedzi wcisnęły go w krzesło. Czy to była ulga, zaskoczenie, a może coś innego? Nie umiał określić swojego stanu, okrągły stolik przy którym siedzieli, stał się dla niego areną spełnienia. Był przyzwyczajony do niemiarowego bicia swojego serca, teraz jednak tłukło się jak oszalałe, o mało nie rozerwało klatki piersiowej. Był na siebie wściekły, że wcześniej nie zaprosił Karoliny na rozmowę, a może tak musiało być? Zawsze spóźniał się w swoim życiu, na wszystko, do kina, do teatru, na partyjkę brydża…Teraz jednak nie może się spóźnić.

Sebastian powoli dźwignął swoje siedemdziesięcioletnie ciało i podparł je laską. Karolina, pomarszczona jak zmięty karton po cukierkach, wsunęła rękę pod jego prawe ramię, zza krzesła wyciągnęła kulę. I poszli, powoli, wzdłuż lady, przez żółte kręgi hałaśliwego świata do swojego, starego nowego życia.

( 2015 )


Spacer

– Wszystko ci mogę wybaczyć, ale nie to! – Matylda biegała po kuchni jak rozwścieczona kwoka – Jak mogłeś mi coś takiego zrobić! Przez całe życie chodzę koło ciebie jak niańka, gotuję, piorę, dałam ci i wychowałam trójkę dzieci. Staram się być dobrą żoną, ścieram kurze, kupuję ci kalesony, włączam telewizor, bo tobie oczywiście nie chce się kliknąć na pilota. Nawet papier toaletowy zmieniam w kiblu! I ty jesteś mężczyzną?! Powiedz, ile lat jesteśmy po ślubie?!
Ksawery skulony na stołku podniósł ręce i chciał na palcach pokazać okres szczęśliwości.
– Nic nie mów! – przerwała Matylda- trzydzieści lat, tak, to już trwa trzydzieści lat! Boże mój, taki kawał czasu poświęcam się tobie, żebym chociaż usłyszała jedno, dobre słowo od ciebie. Wszystko masz gdzieś, liczysz się tylko ty, twoja praca i kumple. A ja, jak ta pieprzona kura domowa, muszę obchodzić twoje podwórko. Dlaczego nic nie mówisz? Wykrztuś coś z siebie!
Ksawery podniósł rękę i głowę.
– Cicho! – grzmiała Matylda – cicho mówię! Jesteś jak wszystkie chłopy, dać wam głos to zakrzyczelibyście kobietę. Poza tym, wasz sposób myślenia jest dość specyficzny – myślicie osporkiem, a nie głową…
– Rozporkiem… – tylko tyle zdążył poprawić Ksawery.
– Cicho gaduło! Jak mogłeś mi to zrobić, to takie przykre, nigdy bym cię o to nie posądzała. Jaka ja byłam głupia i naiwna, myślałam że mam rycerza albo tego… no… Don… Don…
– Juana – Ksawery szybko przemycił jedno słowo.
– Cicho! Wiem kogo mam! To takie oczywiste, obiecywałeś podróż poślubną w Alpy albo do Grecji, pamiętasz?! I pojechaliśmy… na rowerach po okolicznym lesie – Matylda złożyła usta w rybi pyszczek – i tak zachwalałeś zapach żywicy, wysmukłość sosen, gibkość brzóz, pracowitość mrówek, subtelność huby, inteligencję osy… która dziabnęła mnie w łydkę! Miałam całe majtki kolek! I to był właśnie twój romantyzm, ta uwodzicielskość, ta grzeczność, to uczucie, które miało mnie zwalić z nóg. A wiesz, że ja cię kochałam?
Brwi Ksawerego powędrowały na czubek łysej głowy i wyglądały jak dwurzędowa, mała grzywka.
– Cicho! – Matylda zauważyła ruch jego brwi – Żebyś chociaż miał głowę do interesów, jak inni. Józek założył sklep, Heniek chemiczną pralnię, Edek wybudował dom weselny, a ty mi przynosisz 1400 zł wypłaty. Muszę chodzić w starych kieckach, robić ryżowe kotlety, dobrze, że chociaż dzieci wyszły na swoje. A matka mi mówiła, zastanów się z tym Ksawerym, na pewno wyłysieje, bo ma kręcone włosy, a najgorsze jest to, że pisze wiersze. Kobieto, mówiła, z tego nic dobrego nie wyjdzie, popatrz tylko w jego oczy, żadnej chłopskiej hardości w nich nie ma. Chłop powinien być taki, mówiła, jak dąb, twardy a jednocześnie kruchy, twój ojciec nieraz mnie prasnął, ale potem kruszał. A ty się nie daj! No i wybrałam, faceta który dorabia sobie skreślaniem toto-lotka, zresztą bez skutku. Za te toto-lotki już pięć razy pojechalibyśmy do Grecji. Wszystko bym zniosła, ale nie to…
– Ale co… – pisnął Ksawery.
– Cicho mówię! Udaje niewiniątko, popatrzcie jaki pokorny, przynajmniej byś nie kłamał. Raz bądź mężczyzną, walnij się w pierś i powiedz „moja wina”. Wiesz, jak teraz wyglądasz? Jak nasz Azor z podwiniętym ogonem, Boże, Boże, kogoś ty mi zmajstrował na resztę życia. I żeby taki numer mi wywinąć, dalej nie wiesz o co chodzi?! A o to!
Wysypała na stół stos kopert, część z nich była pożółkła.
– Sprzątałam wczoraj twój pokój, wiem, wiem, to twoje królestwo, toteż nie robiłam tego przez trzydzieści lat. I coś mnie tknęło, żeby zamieść kurze z twojej francowatej, wielkiej szafy. No i spadły, te one, jak widać.
Twarz Ksawerego nabrała koloru wczesnowiosennego buraka. Matylda otwierała szybko trzydzieści kopert, były w nich laurki, bardzo podobne do siebie, z dużym sercem i napisem: „Dla żony Matyldy”, pod spodem data ich ślubu – 17 lipiec 1983 rok. W środku same duże litery: „KOCHAM CIĘ”.
– Ty buraku jeden! – grzmiała Matylda – co roku wyznawałeś mi miłość na papierze, a ja nic o tym nie wiedziałam, nie łaska było powiedzieć?! Co z ciebie za chłop, szkoda gadać, a ja tyle lat czekałam na to, kobieta potrzebuje takich słów, rozumiesz? Potrzebuje! Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? Cicho, teraz ja mówię, no więc dlaczego nie powiedziałeś?!
– Bo ty bez przerwy mówisz – Ksawery skulił się i czekał na dalszą lawinę słów Matyldy. Cisza. Myślał, że wyszła, podniósł głowę, stała oparta o stół. Siadła naprzeciw niego z oczami jak drżące jeziora.
– Jak to – spytała cicho – to znaczy że mnie kochasz?
– Cały czas – Ksawery prawie rozpłaszczył się na blacie.
Wyszła, za chwilę wróciła z kurtkami na ręce.
– Ubierz – szepnęła – pójdziemy na spacer.